niedziela, 28 grudnia 2014

Zawierzenie – Czas Łaski

Świętej Rodziny - Rok B

TEKST SŁOWA BOŻEGO

  

 

Gdy upłynęły dni Ich oczyszczenia według Prawa Mojżeszowego, Rodzice przynieśli Jezusa do Jerozolimy, aby Go przedstawić Panu. Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: „Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu”. Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego.
A żył w Jerozolimie człowiek, imieniem Symeon. Był to człowiek prawy i pobożny, wyczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim. Jemu Duch Święty objawił, że nie ujrzy śmierci, aż zobaczy Mesjasza Pańskiego. Za natchnieniem więc Ducha przyszedł do świątyni. A gdy Rodzice wnosili Dzieciątko Jezus, aby postąpić z Nim według zwyczaju Prawa, on wziął Je w objęcia, błogosławił Boga i mówił:
„Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa.
Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela”.
A Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. Symeon zaś błogosławił Ich i rzekł do Maryi, Matki Jego: „Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu.Była tam również prorokini Anna, córka Fanuela z pokolenia Asera, bardzo podeszła w latach. Od swego panieństwa siedem lat żyła z mężem i pozostała wdową. Liczyła już osiemdziesiąty czwarty rok życia. Nie rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i modlitwach dniem i nocą. Przyszedłszy w tej właśnie chwili, sławiła Boga i mówiła o Nim wszystkim, którzy oczekiwali wyzwolenia Jerozolimy.
A gdy wypełnili wszystko według Prawa Pańskiego, wrócili do Galilei, do swego miasta Nazaret.
Dziecię zaś rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża spoczywała na Nim.



KOMENTARZ

Dzisiaj słyszymy Ewangelię o Ofiarowaniu Pana Jezusa w Świątyni Jerozolimskiej w kontekście święta Świętej Rodziny: próbujemy przyjrzeć się Jezusowi, Maryi i Józefowi i wyciągnąć stąd jakiś wniosek dla naszych rodzin. 

Spróbujmy zobaczyć jakie działania podjęli Maryja i Józef dla dobra swojego Dziecka? Otóż przynieśli Je do Świątyni, przed oblicze Boga. Uznali, że najlepsze, co mogą dla swojego Dziecka zrobić, to powierzyć Je Bogu. Ciekawe czy komuś z nas przyszło kiedyś do głowy, że najlepsze co możemy dla drugiego człowieka zrobić, to zawierzyć go i jego los Panu Bogu? Tu ujawnia się nasze prawdziwe zaufanie do Boga, nasza prawdziwa wiara: czy potrafimy uwierzyć i zaufać, że naprawdę Bóg chce dla nas tego, co najlepsze i że to On wie, co jest dla nas najlepsze? 

Zazwyczaj jest nam bardzo ciężko, tak po prostu złożyć coś (lub kogoś) w ręce Pana Boga i nie dyktować Jemu, co ma zrobić. Zwykle przychodzimy do Pana Boga z gotowymi receptami i próbujemy Go nakłonić, żeby zrealizował nasze wizje. Z reguły drzemie w nas obawa, że jeśli zostawimy sprawy Panu Bogu, to On je ułoży po swojemu, co niekoniecznie będzie nam odpowiadało. Dlatego boimy się Bogu zaufać, bo traktujemy Go trochę jak nieprzewidywalnego. Tymczasem Józef i Maryja robią co innego: powierzają całkowicie swoje Dziecko Bogu wierząc i ufając, że to co On z ich Dzieckiem zrobi, będzie na pewno najlepszym rozwiązaniem. I natychmiast otrzymują od Symeona proroctwo dotyczące Dziecka, które to proroctwo z jednej strony wygląda bardzo pomyślnie – „oto Ten jest przeznaczony na powstanie i upadek wielu w Izraelu” (Łk 2,34) – a z drugiej dość niepokojąco: „a Twoją duszę miecz przeniknie...” (Łk 2,35). Ale my przecież znamy dalsze losy Jezusa i możemy więc zapytać, czy rzeczywiście życzylibyśmy sobie, żeby taki los był udziałem naszych dzieci? Czy tak z ludzkiego punktu widzenia ziemskie życie Jezusa było godne pozazdroszczenia? Czy to wszystko zachęca nas do podjęcia działań podobnych do tych, jakie podjęli Maryja i Józef – do całkowitego, ufnego zawierzenia Bogu? Po ludzku rzecz biorąc trzeba by powiedzieć, że raczej historia Maryi, Józefa i Jezusa nie zachęca do oddania siebie, swoich spraw i swojego życia w ręce Boga, raczej chcielibyśmy wziąć sprawy w swoje ręce. 

Tymczasem historia Świętej Rodziny pokazuje, że Maryja nigdy nie wycofała się z decyzji zawierzenia Bogu – całe życie była wierna temu wyborowi. To ważny wybór ze strony Maryi – jak każda matka pewnie czuła się związana ze swoim Synem, a jednak potrafiła ze swej matczynej miłości uczynić dar dla Pana Boga – i oddać Jemu swojego Syna. Józef i Maryja uznali, że to Dziecko nie należy do nich, że jest wyłączną własnością Pana Boga, a im tylko powierzone zostało w opiekę. 

Zadajmy sobie pytanie: ilu z nas potrafi uznać taką prawdę na temat swoich dzieci? Bo ta prawda dotyczy każdego jednego dziecka: ono nie jest w sensie ścisłym nasze, moje. Ono zostało mi powierzone – do opieki, do wychowania. Życie zawsze jest własnością Boga, który jest jedynym dawcą życia. Rodzice jedynie współpracują z Bogiem. Warto czasem sobie o tym przypomnieć, że dziecko – choć mam obowiązek opieki i wychowania – nie jest moją własnością, a co za tym idzie jestem przed Bogiem odpowiedzialny, co z tym dzieckiem robię: jak je wychowuję, jak o nie dbam itd. 

Ale wróćmy do tematu zawierzenia. Proszę sobie przypomnieć, jak Maryję nazwała Elżbieta: „błogosławiona, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa, powiedziane Ci od Pana” (Łk 1,45). To bardzo ważne stwierdzenie, bo ono określa całe życie Maryi, nacechowane wiarą i zaufaniem w to, że naprawdę spełni się wszystko, co powiedział Bóg, nawet jeśli z ludzkiego punktu widzenia nic na to nie wskazuje. Spójrzmy na Maryję pod Krzyżem (a jest to moment, o którym mówi dziś Symeon: „Twoją duszę miecz przeniknie...” – Łk 2,35) z punktu widzenia Niedzieli Zmartwychwstania: Maryja jest jedyną Osobą, z którą Jezus Zmartwychwstały się nie spotkał. A wszystkich, z którymi się spotkał, wyzwalał z jakiejś wątpliwości. To by wskazywało, że Maryi nie trzeba było wyzwalać z wątpliwości – dlatego uważa się, że Maryja była jedyną osobą, która naprawdę wierzyła od początku do końca, że Syn Jej zmartwychwstanie. Bo uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane przez Boga. Ona wielu rzeczy nie rozumiała. A jednak nigdy nie zwątpiła, że Bóg wie, co robi. Nigdy się nie buntowała, nigdy nie próbowała nagiąć Boga do swoich wyobrażeń. Potrafiła sercem przyjąć nawet to, czego nie umiała zrozumieć umysłem. A proszę pamiętać, że serce w języku Biblii oznacza wolę – czyli że potrafiła przyjąć wolą decyzje Boga, których nie potrafiła ogarnąć rozumem. Bo bardziej wierzyła Bogu niż sobie samej. Nawet gdy stanęła pod Krzyżem – pewnie po ludzku cierpiała i rozpaczała z powodu tego, co spotkało jej Syna, ale jednocześnie – jak wyżej wspomniałem – nie przestała wierzyć, że spełni się to, co Bóg powiedział. Bo to powiedział Bóg! 

My nie zawsze musimy wiedzieć od razu, co Bóg właściwie robi i co z tego wyniknie. Za to powinniśmy, jak Maryja, umieć zaufać – że On wie co robi i dokąd to prowadzi. Wszelkie sytuacje, w których nasze dusze są przeniknięte mieczem, są okazją do wykazania się wiarą w to, że spełnią się słowa wypowiedziane przez Pana. We wszystkich sytuacjach, których nie rozumiemy, mamy okazję do wykazania się naszym zaufaniem do Boga i naszą wiarą w to, że On wie dokąd nas prowadzi – i że droga jaką wybrał, jest najlepsza z możliwych. Przecież to jest właśnie źródło największych naszych konfliktów z Bogiem: uważamy, że wiemy lepiej. Bardziej wierzymy sobie niż Bogu. Dokładnie odwrotnie niż Maryja. A na jakiej właściwie podstawie mamy prawo sądzić, że wiemy lepiej niż Bóg? Nikt z tych, którzy uznali, że Bóg wie lepiej, którzy wierzyli bardziej Bogu niż sobie, nie doznał zawodu. A ile razy przejechaliśmy się na ludzkim osądzie sytuacji? No i komu wciąż wierzymy?

wtorek, 23 grudnia 2014

ŻYCIE OBJAWIŁO SIĘ

BOŻE NARODZENIE 2014



Mamy trochę taką tendencję do sentymentalnego przeżywania Świąt Bożego Narodzenia: bo to Dzieciątko w żłóbku takie słodkie, stajenka i zwierzątka, Maryja z Józefem, pasterze, Trzej Królowie... Tak się ckliwie robi jak na to wszystko patrzymy... I może właśnie dlatego warto przeczytać początek Ewangelii według św. Jana, który proponuje nam bardziej ambitne przeżywanie Świąt Bożego Narodzenia. Apostoł nie mówi o żłóbku i leżącym w nim Dzieciątku, nie mówi o Józefie i Maryi, o wołku i osiołku, o pasterzach i Aniołach, o Trzech Królach. Nawet w sumie nie mówi wprost o narodzeniu, wzywa nas, żebyśmy wznieśli się ponad ckliwo-sentymentalny poziom przeżywania Świąt i zapytali się, kim jest Dziecko urodzone w Betlejem i co właściwie oznaczają Jego narodziny dla nas? 

Święty Jan pokazuje przede wszystkim, że to, co stało się w Betlejem, to sposób, w jaki Bóg komunikuje się z nami. Jakkolwiek do tego podejść, słowa są nam potrzebne do komunikacji. W słowa potrafimy włożyć nawet jakąś część siebie – na przykład swoje emocje. Słowa wywierają na nas wpływ, potrafią ukierunkować nasze działanie, mogą w ogóle do działania nas porwać albo w działaniu nas zatrzymać. O ileż bardziej jest to słuszne w odniesieniu do Boskiego Słowa – w to Słowo Bóg włożył siebie całego, w tym Słowie Bóg wypowiedział się do końca, powiedział o sobie wszystko. Trudne do pojęcia, ale zobaczmy, że nasze własne słowa – one niosą nas. Częściowo, po trochę, ale niosą. A Bóg włożył siebie bez reszty w swoje Słowo, które przyniosło Go nam. I to Słowo jest już ostatecznym słowem, bo Bóg nie będzie już nic więcej mówił – Bóg wypowiedział się do końca. Kto nie przyjmie tego Słowa, ten nie ma już na co czekać. Nie będzie więcej Słów – to jest Słowo Jedyne i Jednorodzone. Dlatego my, ludzie, od momentu przyjścia tego Słowa na świat stoimy wobec ostatecznego wyboru – przyjęcie tego Słowa jest ostatecznym przyjęciem Boga, a odrzucenie tego Słowa jest ostatecznym odrzuceniem Boga. To nie jest jakaś magia czy bajka – ostatnio widywałem takie plakaty „bajeczne święta”, „magiczne święta” – to jest rzeczywistość bardziej prawdziwa od naszej, bo to rzeczywistość Boga, Jedynego który Jest i który powołuje do istnienia. 

I tu pojawia się kolejne przesłanie św. Jana. Owo Słowo, w które Bóg włożył całego siebie, niesie w sobie rzecz najważniejszą ze wszystkich: życie samego Boga. Niesie w sobie tchnienie życia, dzięki któremu na początku ludzie stali się istotami żyjącymi. Człowiek, który nie ma życia w sobie, nie ma nic. Człowiek, który nie żyje, nic nie może otrzymać. Nic nie otrzyma ktoś, kogo nie ma, kto nie istnieje. Dlatego tracąc życie, tracąc tchnienie życia, my, ludzie tracimy absolutnie wszystko. Jeżeli nie mamy w sobie życia, jeśli dajemy pozbawić się życiodajnego tchnienia Boga, dajemy pozbawić się wszystkiego. 

Zatem Słowo, które stało się Ciałem w Betlejem, niesie ze sobą dar życia, tchnienie życia, życie Jedynego Żyjącego – jest spełnieniem oczekiwań Starego Testamentu. To Słowo, które jest jednocześnie stwórczym Słowem Boga, przez które wszystko się stało, przychodzi odnowić zniszczone stworzenie. Przychodzi na nowo nas stwarzać i napełniać tchnieniem Bożego życia – a w ten sposób wyrywać nas z władania śmierci i przenosić do Królestwa Światłości, czyli Królestwa Życia – bo życie jest światłością ludzi, gdyż bez tego światła nie mamy nic. Bez tego światła stajemy się poddani ciemności śmierci – ogarnia nas mrok i niebyt. Dlatego też ci, którzy wierzą temu Słowu rodzą się na nowo – rodzą się już nie jako ludzie podlegli władzy śmierci, ale jako dzieci Boga, których egzystencja wykracza daleko poza granice śmierci, nad którymi śmierć nie ma już władzy. Nie jesteśmy w stanie dać sobie takiego życia sami – nie daje nam tego życia ciało i krew ani wola jakiegokolwiek człowieka. To życie, prawdziwe życie, tchnienie życia Bożego, przynosi nam Słowo, które samo jest Bogiem. To w tym Słowie stajemy się dziećmi Żyjącego Boga, Ono nas takimi czyni i sprawia, że zaczynamy żyć na nowo. 

Z tego wszystkiego wynika, że naprawdę w betlejemską noc stało się coś niezwykłego – że naprawdę od momentu Wcielenia świat się zmienił, myśmy się zmienili i zmieniło się nasze życie. Nasze życie od momentu Wcielenia nie jest już dłużej ograniczone barierą śmierci – Bóg, stając się Człowiekiem, żyjąc naszym ludzkim życiem, umierając naszą ludzką śmiercią i zwyciężając ją przywrócił nam nadzieję nieśmiertelności. Od momentu Wcielenia nasza egzystencja nie jest zatem już nigdy więcej beznadziejna. Bo jeśli nasze życie ma się zamknąć tylko w ziemskiej egzystencji, jeśli bariera śmierci jest nieprzekraczalna i kończy wszystko, to nie ma dla nas nadziei ani sensu, nic nie ma znaczenia i nie liczy się nic z tego, co tutaj robimy – bo jeśli śmierć kończy wszystko, to co to ma za znaczenie, czy coś osiągnęliśmy w życiu czy nie, czy byliśmy dobrzy, czy nie? Ale od momentu Wcielenia wiemy, że nasza egzystencja już się nie zamyka w barierze śmierci. Wcielone Słowo przypomniało nam, że jesteśmy kimś więcej, niż prochem ziemi. Że jesteśmy dziećmi Boga i że nasze życie sięga nieskończoności i wieczności. 

ŻYCIE OBJAWIŁO SIĘ!!! To jest najważniejsza informacja wszechczasów – jeżeli Życie nie jest ważne, to nic nie jest ważne. Jeśli nie jest dla nas ważne Życie, które przyszło do nas w Betlejem, to możemy spokojnie rzucić wszystko – bo i tak jesteśmy gnijącymi trupami. Nieważne, że chodzimy po tym świecie i zajmujemy się tysiącem różnych spraw – i tak jesteśmy gnijącymi trupami, jeśli na czele tych spraw nie stoi Życie, które objawiło się w Betlejem. Nic nie jest ważne w obliczu tego Objawienia – nic nie ma znaczenia, jeśli damy sobie wyrwać dar życia. Martwy nic nie posiada, martwy gnije. Od kiedy Życie objawiło się, nie jesteśmy już dłużej pogrążeni w niewoli i ciemności śmierci – mamy wybór. Możemy zamiast ciemności śmierci wybierać światło Życia. Tylko żebyśmy Je wybierali... Żebyśmy naprawdę, każdego dnia, w każdej chwili wybierali Życie, a nie śmierć.

sobota, 20 grudnia 2014

Zwiastowanie – Początek Nowego Życia

IV Niedziela Adwentu - Rok B

TEKST SŁOWA BOŻEGO

 


Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja.
Anioł wszedł do Niej i rzekł: „Bądź pozdrowiona, pełna łaski. Pan z Tobą”.Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie.
Lecz anioł rzekł do Niej: „Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego ojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca”.Na to Maryja rzekła do anioła: „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?”.Anioł Jej odpowiedział: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego”.Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa”. Wtedy odszedł od Niej anioł.

Łk 1,26-38

KOMENTARZ

 

Dzisiejsza scena Zwiastowania wyznacza w istocie rzeczy początek ziemskiego życia Jezusa Chrystusa. Moment, gdy Maryja wypowiedziała swoje „fiat”„niech mi się stanie” (Łk 1,38b) – to moment, w którym w Jej łonie począł się Syn Boży. To dokładnie jest ten moment, o którym św. Jan Ewangelista pisze „Słowo stało się ciałem” – to dziś słuchamy o tym, jak to dokładnie było z tym stawaniem się ciałem. Bo to właśnie w chwili Zwiastowania, dokonała się ta wielka Tajemnica: Syn Boży stał się Człowiekiem. 

Wcielenie Syna Bożego stało się faktem nie bez udziału człowieka – nie bez wolnej ludzkiej decyzji. Decyzji, którą podjęła Maryja. Zwiastowanie przez to staje się wzorcem dla każdej współpracy człowieka z Bogiem. Scena ta ukazuje, jakie owoce przynosi przyjęcie i podjęcie woli Boga – jak wiele może się dokonać dzięki temu, że człowiek jest gotowy zrezygnować ze swoich planów i pomysłów na rzecz propozycji jaką dostaje od Boga. Na tym w istocie rzeczy polegała zgoda Maryi: na rezygnacji z własnej wizji życia i przyjęciu tego, co zaproponował Jej Bóg. Maryja i Józef z pewnością mieli jakieś plany na życie – dowiadujemy się przecież już z pierwszego zdania, że byli sobie zaślubieni. I tu należy pokrótce wytłumaczyć na czym polegały zaślubiny u Żydów. Warto też dodać do tego informację, jaką znajdujemy u św. Mateusza, że to wszystko, o czym dziś czytamy w Ewangelii, wydarzyło się „wpierw nim zamieszkali razem” (Mt 1,18). Otóż Żydzi w owym czasie zawierali związki małżeńskie jakby na raty. Najpierw odbywał się obrzęd podobny do zaręczyn: dziewczyna izraelska, w wieku około 13 lat, była przyobiecana konkretnemu mężczyźnie jako żona. Ten akt był bezpowrotny, nie można było zaręczyn zerwać – dlatego kobieta po takiej uroczystości była już poślubiona mężczyźnie (byli już po-ślubie). Jednak tacy poślubieni sobie ludzie nie mieszkali razem, a jakiekolwiek kontakty fizyczne (seksualne) były nie tylko nie do pomyślenia, ale w ogóle surowo karane (jeśliby sprawa wyszła na jaw). Mniej więcej po roku od takiego poślubienia dziewczyna uroczyście była wprowadzana do domu pana młodego – i od tego momentu zaczynali wspólne życie. Wzmianka św. Mateusza pozwala określić moment Zwiastowania: nastąpił między zaślubinami a wprowadzeniem do domu Józefa. Stąd właśnie podkreślanie przez Łukasza, że Maryja w chwili Zwiastowania była dziewicą i że „nie znała jeszcze męża” (w sensie: mężczyzny) (por. Łk 1,34). 

I tu dochodzimy do kolejnego tematu: Słowo, o którym mówi św. Jan, jest Bogiem Stworzycielem wszystkiego. W szczególności Maryja jest stworzeniem Boga. I tu pojawia się przedziwna rzecz: Bóg pyta swojego stworzenia o zgodę. I ta owa zgoda sprawia, że Słowo może spełnić swoje posłannictwo – może stać się Ciałem. I to się dzieje też w naszym życiu: Bóg działa, Jego Słowo staje się rzeczywistością w naszym życiu wtedy, gdy wyrazimy na to zgodę. A cóż ta zgoda oznacza? Ano właśnie to, o czym mówiliśmy do tej pory: zgoda na propozycję Pana Boga oznacza rezygnację z wszelkich moich pomysłów na życie, na daną sytuację, na dany problem i całkowite poddanie się decyzji Boga. Tu właśnie o ten moment chodzi: żebym oddał wszystko – siebie, swoje zdolności, swoje marzenia i pragnienia, swoje siły, swoje życie całe, wszystko co posiadam – do wyłącznej dyspozycji Pana Boga z głębokim zaufaniem, że to On wie, co jest najlepsze. Maryję stać było na takie zaufanie, takie zawierzenie, oddanie Bogu swoich planów i pomysłów, swoich oczekiwań. Ona oddała się całkowicie Bogu – oddała swoje ciało i nawet swoją kobiecość i dlatego to w Jej życiu Słowo mogło stać się Ciałem do tego stopnia, że mogliśmy to Słowo widzieć, dotykać, oglądać Jego chwałę. Im więcej oddamy Bogu, tym więcej się spełni, tym więcej Bóg może zdziałać. Nam się nieraz wydaje, że oddając coś Bogu, tracimy. I że trzeba zawsze coś zachować dla siebie, bo inaczej zostaniemy z niczym. Tymczasem wszystko, co oddane Bogu, staje się tak naprawdę nasze i to w niewyobrażalny dotąd dla nas sposób. Maryja oddała siebie Bogu, a Bóg nieskończony złożył siebie w Maryi. To nas uczy, mówiąc krótko, że im więcej zainwestujemy w naszą relację z Bogiem, tym więcej zyskamy. 

Tutaj pojawia się też inne zagadnienie: czy Maryi było łatwo podjąć taką a nie inną decyzję? Czy łatwo było Jej oddać wszystko bezwarunkowo Bogu? Pewnie nie – nie przypadkiem wcześniej wspominałem, że skoro była zaślubiona Józefowi, to pewnie wiązało się to z określonymi planami. Z tych wszystkich planów trzeba było w jednej chwili zrezygnować. Mało tego: jak pisałem wyżej, zajście w ciążę w okresie między zaślubinami a zamieszkaniem z mężem narażało Maryję na śmierć przez ukamienowanie. I to też Maryja w jednej chwili przyjęła: ryzyko śmierci. To wszystko razem wzięte sprawia, że decyzja Maryi przestaje być łatwa i oczywista. Okazuje się, że Ona położyła na szali znacznie więcej, niż nam się wydaje i to położyła dosłownie. Zmieszała się na słowa Anioła – słowo, które tu jest przetłumaczone Grecy używali też czasami na określenie stanu morza po trzęsieniu ziemi. Trzeba by więc powiedzieć, że przez Maryję, w tym krótkim wydarzeniu, przetoczyło się prawdziwe tsunami. A jednak ostatecznie oddała się Bogu – czyli to jest możliwe. Pamiętajmy o tym – to naprawdę możliwe zawierzyć Panu Bogu do samego końca. Jeśli nie potrafimy tego zrobić, to trzeba by się przyjrzeć sobie, co mnie blokuje? Dlaczego nie potrafię zawierzyć Bogu? Odpowiedź na to pytanie mówi nam o nas samych znacznie więcej, niż można się spodziewać. Żeby uczciwie odpowiedzieć na to pytanie, trzeba nam sięgnąć naprawdę głęboko – do samych fundamentów mojego „ja” i mojej wiary. I okazuje się nieraz, że czają się tam demony wymagające leczenia. A zatem spróbujmy oddać wszystko Panu Bogu – absolutnie wszystko i bezwarunkowo, ze zgodą na każdą Jego decyzję. Wypowiedzmy to na głos, głośno, tak żeby słyszał nasze zawierzenie do końca, że oddaję i przyjmę wszystko, cokolwiek to będzie. A jeśli nie potrafimy tego powiedzieć szczerze – to uczciwie zastanówmy się, co tak naprawdę mnie blokuje.

sobota, 13 grudnia 2014

Posłannik Jezusa

III Niedziela Adwentu - Rok B

TEKST SŁOWA BOŻEGO

 

Pojawił się człowiek posłany przez Boga, Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości.
Takie jest świadectwo Jana. Gdy Żydzi wysłali do niego z Jerozolimy kapłanów i lewitów z zapytaniem: „Kto ty jesteś?”, on wyznał, a nie zaprzeczył, oświadczając: „Ja nie jestem Mesjaszem”. Zapytali go: „Cóż zatem? Czy jesteś Eliaszem?”. Odrzekł: „Nie jestem”. „Czy ty jesteś prorokiem?”. Odparł: „Nie!”. Powiedzieli mu więc: „Kim jesteś, abyśmy mogli dać odpowiedź tym, którzy nas wysłali? Co mówisz sam o sobie?”.Odpowiedział: „Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak powiedział prorok Izajasz”. A wysłannicy byli spośród faryzeuszów. I zadawali mu pytania, mówiąc do niego: „Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem?”. Jan im tak odpowiedział: „Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała”. Działo się to w Betanii, po drugiej stronie Jordanu, gdzie Jan udzielał chrztu.

(J 1,6-8.19-28)

KOMENTARZ


Dzisiejsza Ewangelia na trzecią niedzielę Adwentu porusza niecodzienność misji Jana Chrzciciela. Widać, że ta działalność musiała być naprawdę poruszająca, skoro aż takie snuto przypuszczenia. Zapewne sprawa nie była błaha, nie można było po prostu zignorować Jana, skoro nawet Sanhedryn (najwyższa rada żydowska) się zainteresowała jego osobą. Warto tutaj przy okazji zauważyć, że św. Jan Ewangelista używa słowa „Żydzi” właśnie na określenie tak zwanej ówczesnej „władzy” – czyli nie chodzi tutaj konkretnie o Naród Żydowski, ale o przywódców tego Narodu. Te tendencje do widzenia w Janie Chrzcicielu Mesjasza zaowocowały nie tylko zainteresowaniem Sanhedrynu, ale także odpowiednimi informacjami w Ewangelii. Zwróćmy uwagę na pierwsze trzy zdania dzisiejszego fragmentu: pojawia się tam dwa razy słowo „posłany” oraz trzy razy „świadectwo” (bądź „świadczyć”). Ma to czytelnikowi uświadomić, jakie konkretnie jest posłannictwo Jana Chrzciciela: nie jest to posłannictwo Mesjasza, ale posłannictwo świadka, który ma przygotować świat na przyjście Mesjasza. 

Jan zostaje poddany swoistej próbie, nawet niektórzy komentatorzy mówią, że ta rozmowa wygląda jak przesłuchanie oskarżonego przed sądem. Jan jest w pewien sposób podpuszczany przez wysłanników Sanhedrynu – tak żeby powiedział coś kompromitującego, co zdyskredytowałoby go w oczach zgromadzonych tłumów i co jednocześnie dałoby powód do oskarżenia go, uwięzienia, a może i zabicia. Zauważmy, że ta sama metoda będzie stosowana później wobec Jezusa: sprytnie skonstruowane pytania, które mają Jezusa sprowokować do błędu, który Go ośmieszy albo nawet da pretekst do oskarżenia Go. 

Zwróćmy też uwagę jaka jest istota pokusy, której jest poddawany Jan: prowokują go, by uległ swojej popularności i wobec zgromadzonych tłumów uznał się za kogoś niezwykłego i zaczął korzystać z tego wszystkiego dla siebie. W taki sam sposób był też poddawany pokusie Jezus na pustyni oraz w chwili, gdy umierał na krzyżu: by skorzystał ze swojej mocy dla ratowania siebie. Gdyby Jan Chrzciciel dał się sprowokować, by siebie postawić na pierwszym miejscu, zaprzeczyłby temu do czego został posłany: przestałby świadczyć o Jezusie. A przecież gdyby to zrobił, może by osiągnął jakieś wymierne korzyści dla siebie? Może nie chodziło o to, żeby Jana zabić, ale przeciągnąć na swoją stronę? Może sprzymierzając się z Sanhedrynem stałby się bogatym, żyjącym spokojnie człowiekiem? Ilu z nas by nie uległo pokusie dostatniego, bezpiecznego i beztroskiego życia? Ilu z nas uważa, że dla wymiernych korzyści – dla lepszego stanowiska, dla lepszej pracy, dla lepszych znajomości, dla załatwienia określonej sprawy – jesteśmy w stanie poświęcić swe sumienie? Jan żył na pustyni, żywił się szarańczą i miodem leśnym – a tu odrzuca taką wygraną! To tak, jakby dzisiaj ktoś odmówił przyjęcia wygranej w totolotka... Tyle że Jan musiałby zapłacić pewną cenę: cenę prawdy, cenę wierności swojemu posłannictwu – czyli cenę wierności Bogu. 

I tu pojawiają się kolejne ważne pytanie: kim dla nas jest Jezus Chrystus? Jakie miejsce zajmuje w naszym życiu? Jan poproszony o wypowiedź na swój temat pokazuje, że treścią jego życia jest relacja do Jezusa. Chrystus jest wszystkim w jego życiu, wszystko jest podporządkowane Jezusowi, wszystko jest ze względu na Jezusa. Chrystus dla Jana jest niekwestionowanym Panem i Bogiem, któremu on, Jan, jest zdecydowany służyć jak tylko potrafi. 

A czy my, którzy deklarujemy się jako chrześcijanie, czyli uczniowie Jezusa Chrystusa, potrafilibyśmy to samo powiedzieć o sobie – że Jezus jest treścią i sensem naszego życia, Panem i Bogiem naszym, któremu służymy w każdej chwili i którego wolę pragniemy wypełniać do samego końca? Czy potrafimy złożyć taką deklarację? A nawet jeśli taką deklarację złożymy, to czy rzeczywiście potrafimy ją wypełnić? Czy rzeczywiście wszystko w naszym życiu jest podporządkowane Jezusowi i Jego nauce? Czy naprawdę każdą rzecz robimy tak, jak On tego sobie życzy? Czy faktycznie nasze decyzje, postanowienia, zachowania są zgodne z Jego Ewangelią? Jeśli tak, to możemy powiedzieć o sobie, że jesteśmy świadkami jak Jan Chrzciciel. A jeśli nie, to znaczy, że nasze deklaracje względem Jezusa są w gruncie rzeczy puste.